Bo to nie tak jest!

Bo to nie jest tak, że zapiłeś dzień wcześniej, wypaliłeś paczkę tytoniu lub innych ziół, nie jest tak że szlajałeś się bez czapki w wietrzną zimową noc, nie nie, nie jest tak że źle się odżywiasz, nie ma nawet depresji czy stanu stresującego jakiegoś specjalnego, na nic nie umierasz, nie jest tak że stosujesz dziwnej struktury związki chemiczne, nie qrwa nie, nie ma nic czym można to gówno wytłumaczyć. Głowa napitala bo qrwa tak i chuj, bo za godzinę zacznie się napierdalanie w tylną ścianę oka, bo jest rzut jebany, bo po co mam się wyspać? No po co? Bo że wypowiedzieli nam mieszkanie i trzeba się wyprowadzać, pakować organizować, zwyczajnie coś z siebie dać – nie, nie, życie ma inny plan. Rozjebać mi oko, pół głowy, wycieńczyć mnie bólem, żebym tylko qrwa nie miał aby za dużo siły której właśnie teraz moja rodzina potrzebuje mać! Bestia jest podła, wqrwia mnie ona, choćbym nie wiem jak bardzo miał na nią wyjebane ona nigdy się nie obraża zdzira, zawsze wraca z tym samym zestawem narzędzi, od lat już taki sam ból, ten mój klaster jest jak głupia krowa co poglądów nie zmienia. Ale nic to, dam rade, w tym roku już na poważnie prawie się nie boję tego bólu, owszem nie wygram z nim, ale mnie już tak nie upodli psychicznie. Przyjdzie, poczekam, a on jak zwykle odejdzie. Po tym ból głowy i już w podskokach pakował będę kartony.

4.14 rano, zima więc wciąż noc, idę do łóżka poczekać na Pana Rozkurwiacza Gałoocznego. Przychodzi pomiędzy 6 a 7 rano i wyraźnie wypoczęty jak z urlopu, żadnego dnia nie opuszcza, sumiennie dzień w dzień przychodzi. To w sumie prostak jest, żadnego “dzień dobry” czy choćby “jak leci”, uderzenie w oczodół zwala z nóg niemal, tak właśnie Bestia melduje swoje przybycie.

Wrócił :-(

Jest rzut, Bestia powraca, ehhhh gdzieś tam po cichu miałem nadzieję że to wyluzuje i da wrócić na łono społeczeństwa.

Owszem, sumatriptan to u mnie codzienna dieta od kilku lat, jednak ostatnie kilka miesięcy, może nawet 8, było spokojniej, rzadziej, dało się oddychać, dało się marzyć. Założyłem że jak będę miał spokój do końca maja tego roku, lub przynajmniej względny spokój, to pomyślę o powrocie do pracy, a tu qrwa chuj bombki strzelił. Ale chyba pierwszy raz spływa to po mnie, jakiś zawód przeżywam, ale na wiele nie liczyłem po prawdzie. Tego gówna się nie pozbędę, nie przyspieszę odejścia Bestii, to jest tak pewne jak mój penis w spodniach. Chyba udało mi się wreszcie zaakceptować moje życie takim jakie jest, bez gdybania co by było gdyby…. Gdybym nie miał klastera to pewnie inne dziadostwo by się przypałętało, jak znam złośliwość Życia to o wiele gorsze.

Najbardziej destrukcyjny z tego wszystkiego jest brak pracy zawodowej, człowiek musi coś robić co zauważą inni, mamy to w genach, lubimy być potrzebni. Opieram się rękami i nogami pukającej codziennie do mych drzwi depresji, nawet jako tako mi to wychodzi, zaakceptowałem swoje “kalectwo”.

Rzut w fazie rozwojowej, rozkręca się, lecz wiem, czuję to że się czai, wypatruje momentu gdy będę najmniej czujny i czymś osłabiony, wówczas rozniesie mnie w strzępy. Właśnie w ciągu najbliższych miesięcy powinienem być skupiony i zwarty, musimy się przeprowadzić. Klaster jest tutaj wyjątkowo niemile widziany, ale pierdole go w samo jego podłe serce, jestem przygotowany, nie dam się już zastraszyć, już nie. Sponiewiera mnie jak zwykle, ale to będzie pierwszy sezon gdy z ringu choć fizycznie upodlony, to będę schodził z uśmiechem, pokazując gnojowi środkowy palec. Tak mi dopomóż Bóg.

Dziwny strzał!

Kilka dni temu zaskoczyła mnie dziwna reakcja mojego organizmu na zastrzyk. Obudziłem się rano na dźwięk budzika, już po chwili wiedziałem że klaster nadchodzi, że jest już w fazie rozwojowej. Nic innego w takiej sytuacji nie pozostało jak zastrzyk, tym bardziej że czekały mnie poranne obowiązki. Więc wziąłem pena i wdrożyłem w życie jedyny plan ochrony jaki istnieje. Sumatriptan – krew Boga – jest tym do czego my chorzy na KBG podchodzimy niemal z czcią a na pewno z ogromnym szacunkiem i nadzieją. Wstałem i zacząłem żyć, tak normalnie, z rozpędu, łazienka, kuchnia, czajnik, lodówka, projekt śniadania, nadzór nad potomstwem, i ….. na oczy spadła mi osłona przyciemniając obraz jakieś 25%, czas zwolnił jakoś też około 30%, zauważyłem że oddycham co mnie zdziwiło, lecz nie było z tym problemu, ale jakoś szczególnie musiałem się temu przyjrzeć, kolana mi się ugięły. Postanowiłem to zignorować, jednak się nie udało, przy próbie poruszania odkryłem że mam zajebiste zawroty głowy, strach mnie opanował, postanowiłem uciekać. Do pokonania miałem 3 stopnie w górę z kuchni do korytarzyka, drzwi do sypialni dokładnie na przeciwko, maksymalnym wysiłkiem ale umysłowym nie fizycznym dotarłem do mojego łóżka, strąciłem po drodze wiszące na ścianie zdjęcia, nie dało się stać po prostu na nogach, ocierałem się o ściany, leżąc już mogłem zająć się paniką. Całe zajście trwało 10 minut i rozpoczęło się jakieś 20 minut po wstrzyknięciu sumatriptanu.

Zastanawiam się kiedy pożegnam się z sumatriptanem na zawsze? Ciekaw jestem czy moja ostatnia wizyta w szpitalu zapoczątkowała erę końca mego? Nie widzę życia bez sumatriptanu.

Prawie tam byłem, prawie tam zostałem.

Umieranie jest przyjemne. Dla ścisłości nie mam na myśli umierania w szerokim znaczeniu tego procesu. Umieranie bardzo często jest związane z czyniącymi spustoszenie chorobami co za tym idzie nieopisanym bólem fizycznym, umieranie często spowite jest strachem i paniką, umieraniu często towarzyszy sponiewieranie psychiczne.
Ja mam na myśli nie tyle umieranie co sam zgon, ten moment gdy człowiek z żywego zamienia się w martwego, gdy mówimy o “schodzeniu”, “opuszczaniu” czy “zejściu”. Ten moment, to wydarzenie jest przyjemne, bardzo przyjemne. Przynosi ukojenie, nieopisane dobro, spokój, doskonałość. Nie można oczywiście tego rozpatrywać w kategoriach jestestwa cielesnego, gdyż ono przestaje istnieć i przeszkadzać. Umieranie jako moment ostateczny przynosi przejście w stan idealnie piękny, w stan w którym pojmowaniem zbliżymy się do doskonałości, to moment w którym chce się przekroczyć granicę, wiedząc że zbytnie oddalenie się od niej spowoduje utratę wszystkiego co przed chwilą nas tworzyło. Umieranie oczyszcza z wszelkiego plugastwa i wszelkiej niedoskonałości, przynosi przekonanie iż za moment się spełni i będziemy mogli być wolni, będziemy wszystkim a wszystko będzie nami.
1 listopada w szpitalu w Gloucester przyjrzałem się temu od środka, osobiście.
Powrót natomiast jest szaleństwem, nie przynosi innego skojarzenia jak takie że się zwariowało, trwa to na szczęście tylko chwilę i szybko na powrót zamienia się w miłość do bliźnich i ogromną chęć życia oraz wdzięczność Stworzeniu że dało nam jeszcze jedną odsłonę.

Powyższe jest kopią wpisu z mojego FB. Dlaczego wspominam o tym na tym blogu? A dlatego że najbardziej po tym wszystkim mam obciążone serce, tak stwierdzili lekarze. Ono odczuje ten dzień jeszcze nie raz w przyszłości, powinienem na siebie uważać. Świetnie, niby nic nowego, praktycznie każdy zawał organizmu pozostawia ślady i uznaje się że w jakimś stopniu skraca życie, tak to już jest. Sam niejako się w to wepchnąłem więc biorę na barki odpowiedzialność za to, będę się starał nie umrzeć zanim dzieci osiągną jakąś tam dojrzałość, choć patrząc na siebie nie jestem pewien czy to kiedykolwiek nastąpi :-). Mam prawie 42 lata, do 65 jak łatwo policzyć 23 lata, które powinienem przeżyć spokojnie z klasterem, wiedząc iż mogę się posiłkować sumatriptanem. Jednak przez własną nieodpowiedzialność stoję na krawędzi życia w strachu i życia w ciągłym panicznym dławiącym strachu. Dlaczego? Obciążając serce znacznie obniżyłem możliwości organizmu do ścisłej współpracy z tryptanami, jak wiadomo zawał serca bądź nawet jakieś inne zwykłe trwałe nadwyrężenie serca dyskwalifikuje używanie sumatriptanu :-(. Broń przeciw ostremu bólowi która czeka w gotowości w szafce za moimi plecami, może okazać się w przyszłości dla mnie zabójcza, w przyszłości bliższej niż mi się wydaje. Oczywiście tak stać się nie musi, lecz na pewno mam zdecydowanie większą szansę na złą passę niż miałem jeszcze w zeszłym miesiącu. Zaczynam się bać, ale o dziwo nie zawału, nie zawalu samego w sobie (choć może być nawet śmiertelny w mojej obecnej formie sercowej), a ewentualnego życia po zawale. Nie chcę nawet rysować w głowie scenariusza życia bez moich zastrzyków, bo trzeba by w takim życiu poważnie przemyśleć inwestycję w dobry stryczek, wszak w języku angielskim nie na darmo potoczna nazwa KBG to ‘ból samobójców’. Te słowa to oczywiście taki sceniczny żarcik, ale problem już nie jest śmieszny a śmiertelnie poważny.

Wszystkim z KGB życzę rozsądku w codziennych potyczkach z tym gównem, uważajcie by któregoś dnia nie pozbierano was z chodnika, tylko dlatego że źle obstawiliście “albo ja, albo on”. To Bestia, nie wygramy z nią, nie dzisiaj, może kiedyś, lecz dzisiaj musimy nauczyć się pokory dla bólu, pokory dla niemocy, pokory dla życia tyci innego niż byśmy chcieli mieć. Ja tylko chciałem iść z rodziną na cmentarz oddać cześć przodkom i zmarłym członkom rodziny, tylko tyle, innego planu nie było. Nie zdradzę jak walczyłem od świtu z tym nieproszonym gościem w mej pojebanej głowie, ale plan był świetny, działało nie raz, przecież musiałem dzieciom pokazać i wytłumaczyć jak chrześcijanie odnoszą się do swych zmarłych, więc i tym razem miało się udać, “albo ja, albo on” uśmiechnąłem się do lustra i odstawiłem butelkę. Butelkę wodą z której właśnie przełknąłem ostrożnie przygotowany zestaw. Nie dalej jak 50 minut później zbierali mnie z trawnika. Natomiast w szpitalu odkryłem w że umieranie jest przyjemne o czym można przeczytać na wstępie. Panie i Panowie klasterowicze, nasze leki to nie przelewki, każdy z nas kombinuje dosłownie ze wszystkim aby tylko się tego pozbyć, rozumiem to. Jednak “albo ja, albo on” niekiedy przynosi niezbyt ciekawy przebieg tego starcia goliatów. Czasami coś co mieszamy wydawałoby od zawsze, co uznajemy za bezpieczne, co mamy niemal pewność że kontrolujemy, może powiedzieć “a teraz moja kolej”. Bądźcie ludzie ostrożni, wiem że jeśli benzyna komuś pomoże to będą ją piły tysiące (w tym ja), wiem że nic na to nie ma a to co jest wynika bezpośrednio z naszych doświadczeń, wiem i tego nie podważam. Jednak to co wielu z nas robi szukając złotego środka, jest zwyczajnie niebezpieczne, czasem nawet bardziej niż możemy przypuszczać, mogłem tego wpisu dzisiaj nie uczynić, mogłem już żadnego wpisu tutaj nie uczynić, mogło mnie tu dzisiaj nie być.

Pozdrawiam i życzę czasu bez Bestii.

Mały sukces

Odnotowałem dzisiaj mały sukces w walce z uzależnieniem od opiatów. Dzisiaj mając w jednej ręce blister kodeiny a w drugiej ibuprofenu wybrałem ……. ibuprofen :-). Po leki sięgnąłem z bólem głowy, który zniknął w sekundę po połknięciu tabletek, co oznacza że wcale go nie było! Podświadomość wygenerowała pozorny ból głowy by zmusić mnie do wzięcia tabletek, jednak świadomość była tym razem silniejsza i nie wybrałem opiatów a proponowany przez prowadzącego mnie neurologa ibuprofen. To dzień wielki dla mnie, dzięki współpracy mojego lekarza z neurologiem zostałem odcięty od opiatów w sposób drastyczny jak dla mnie, i całe szczęście, dzisiaj widać było skutek tego zmasowanego ataku na moje uzależnienie. Mam na powtórnej recepcie rozpisane opiaty na 3 tygodnie w ilości którą wcześniej pochłaniałem w jeden dzień, dosłownie tak jest! Mam ograniczony tramadol, dyhydrokodeinę, a nawet cocodamol (30mg kodeiny + 500mg paracetamolu). Tak, mogę śmiało powiedzieć że już jestem pewien iż po 2 może 3 latach legalnego ćpania, wyjdę z tego. Rzuciłem palenie tytoniu to z tym nie będzie żadnego problemu. Ważnym było właśnie odcięcie mnie od możliwości zaopatrywania się w te leki, one wywołały u mnie chroniczny ból głowy na którego odejście teraz czekam. Już po tych trzech tygodniach od kiedy że tak ujmę poszczę, odnotowuję zmniejszony w sile ból głowy jak i dni bez bólu głowy. Klaster jak klaster wciąż ten sam, bezlitośnie codziennie, ale z tym to nie wygram, pewnik. Lecz jednak klaster to tylko kilka godzin a doba ma ich aż 24, nawet odejmując kilka godzin na sen, to i tak pozostaje spory kawałek dnia na życie :-).

Sezon klasterowy – lecz na moje nieszczęście (już prawie) w pełni.

Tak właśnie, jest już niemiło. On jest ze mną codziennie, atakuje po kilka razy w ciągu doby, czuję że się rozkręca. Dam mu radę, jak zawsze, lecz już wiem że niejedną łzę uronię tej wiosny. Zacząłem na nowo paranoję tabletkową, wpadam z jednej skrajności w następną i tak w kółko. Na ból właściwy klasterowy zapodaję sumatriptan, lecz że częściej go teraz stosuję to wywołuje on bóle głowy, co zresztą jest typowe przy codziennym jego braniu. Na te bóle zarzucam kodeinę z paracetamolem 30/500. Dlaczego paracetamol? Pomaga on mi w tej mieszance nie przesadzić z kodeiną, która choć skuteczna to najmniej odpowiednia w tej sytuacji gdyż wywołuje migreny. Przyjmowanie z paracetamolem powoduje że staram się trzymać dobowej dawki paracetamolu, zatrułem się tym gównem już dwa razy i więcej nie pragnę. Więc zapodaję (tylko) podwójną  dozwoloną dawkę tej mieszanki co odpowiada maksymalnie 120mg kodeiny co 4 godziny. Jeśli pociągnę to dłużej jak 12 godzin to pewna jest migrena, ta znowu sama w sobie jest okropna a i wylęgarnią klasterów jest. Więc sięgam po kolejną dawkę sumatriptanu, ten że często brany wywołuje ból głowy, znowu kodeina i znowu to samo i znowu i znowu i znowu. Kurwa! Nie mam siły zmierzyć się z tym czoło w czoło, ból oka i ból głowy gdy są nieustępliwe, wykańczają psychicznie. Próbując walczyć z tym wpycham się sam w otchłań bólu nieprzerwanego. Chwile uśnieżenia są dosłownie chwilami, czasem trwają tylko pół godziny, po nich ból nawet do 5 godzin, i taka huśtawka, karuzela raczej non stop. Jedynym sposobem na przerwanie chociaż czasowe, kilku dniowe, jest albo wpakowanie się w ból z ryzykiem nawet na 10 punktów na okres około 12 godzin (zwyczajnie nie mam odwagi) albo tramadol. Tramadol po kilku dniach stosowania w dawkach które mi odpowiadają, przynosi niczym nieukojoną migrenę, często ponad 12 godzinną. Lecz te kilka dni “panowania” nad sytuacja często warte jest tego poświęcenia. Jest różnica spowodowana (raczej) melatoniną, tylko nie do końca wiem w czym ona tkwi. Ból jest tak samo silny ale lżejszy lub aż trudno w to uwierzyć ale milszy. Owszem bestia napierdala mnie obuchem siekiery jak dawniej lecz teraz chyba poprzez sosnowy kołek. Uderzenia powodują niemal identyczny ból, lecz mniejsze zniszczenia, dosłownie jakby pomiędzy źródłem bólu a gałką oczną coś było co troszkę kompensuje moc uderzenia. Mam nadzieję że to ta melatonina. Siadłem do pisania tego wpisu z lekkim bólem głowy, teraz już przymykam chwilami oko, czas na kolejną porcję sumatriptanu :-|, zapodam tym razem spray do nosa.

zapodałem, za 40 minut powinno zadziałać. Spray do nosa choć mało skuteczny, ma taką ciekawą właściwość oddziaływającą bezpośrednio na psychikę nieco ją uspokajając. Spraj zapodajesz po stronie bólu, bezpośrednio pod oko. Powoduje to wrażenie szybszego działania, choć nie trzeba być geniuszem by wiedzieć że to gówno prawda, nie ma różnicy w którą dziurkę psikniesz. Choć jest, faktycznie, należy psikać w tą bardziej otwartą, mniej zawaloną, co by wskazywało na wybór tej pod okiem niezaatakowanym. Ja osobiście przed zapodaniem spraju najpierw wpsikuję sobie zawsze xylometazolin, on otwiera nos i usuwa śluz zwiększając tym przyswojenie sumatriptanu ze spraju.

Ferma grzybów już w pełni skolonizowana, teraz czekam na owocniki, nie załatwi to problemu ale wyraźnie pomoże.

Życzę sobie i całej klasterowej rodzinie wytrwałości, do następnego.

Sezon klasterowy – lecz na moje szczęście nie w pełni.

Codzienny poranny ból oka zamienił się już w pełnego klastera. Ataki nawet do trzech dziennie. Jest jednak różnica z rokiem poprzednim, jest mniej intensywnie i myślę że tej wiosny już tak pozostanie. Mam nadzieję (znowu) że to wpływ leków. Zapodaję codziennie moją końską dawkę, sen w efekcie mam jeszcze bardziej rozregulowany jak miałem, ale też wiele w tym mojej winy. Nieustający ból głowy a w zasadzie cień jest ze mną teraz na okrągło, kilka miesięcy jakoś miałem spokój z tą przesympatyczną klasterową przypadłością, już wyczekuję czasu reemisji. Od kiedy zmieniłem podejście do mojego leczenia jakoś tak wbrew pozorom łatwiej mi z tym gównem egzystować, nawet biorąc pod uwagę depresję na drugim mym ramieniu, jest łatwiej zwyczajnie. Nie denerwuje on mnie już sam w sobie, stał mi się obojętny, oczywiście na czas ataku jest jak zawsze – lecz pomiędzy mam go w dupie. To spora zmiana, zmiana na lepsze, niby nic się nie zmieniło, wciąż nie wiem jak np do pracy wrócić, jak planować życie, ale nie dławi mnie już w gardle, nie uznaję życia za spierdolone ze względu na niego, nie uznaję życia za spierdolone już wcale. Niestety za spektakularnie udane też nie, ale pracuję nad tym, przynajmniej chciałbym popracować bo po prawdzie nic nie robię tylko śpię za co oskarżam nowe tabletki.

Miałem napisać o mojej pracy włożonej w światowe dziedzictwo klasterowe, tak i napiszę – lecz innym razem. Oczekuję fizycznych oznak mojego zaangażowania w sprawę, jak tylko przesyłka do mnie dotrze wystosuję o tym osobny wpis.

Jakoś tak ciulasto jest.

Klikając w “zapodaj nowego posta” chciałem się tutaj podzielić pewnym moim wkładem w międzynarodowa społeczność klasterową, ale się zesrało. Siedzę przybity, walczę z myślami, gubię grunt pod nogami. Niby nic złego się nie wydarzyło, ale czy wydarzyło się coś co powinno mnie pchnąć na przód? Też raczej nie. Od kiedy postawiłem na swoje zdanie w kwestii dalszego leczenia jakoś tak przygasłem. Co ciekawe przygasłem niemal na każdej płaszczyźnie mego nic nieznaczącego bytu. Byłem młody, byłem beztroski i nie było tego gówna ze mną. Teraz gdy wiem już jak chcę żyć, on doprowadza do tego że de facto puszczam ślinę kącikiem ust i stoję w miejscu, tępo patrząc przed siebie, nie w przyszłość, o nie, przyszłość nie istnieje qrwa!

Na potrzeby blogu(ga) powinienem zrelacjonować moją ostatnią wizytę u mojego GP. Może ktoś jednak tu zagląda raz na jakiś czas? Tak, byłem i rozmawiałem z moim lekarzem rodzinnym, powiedzieliśmy mu z żoną co myślimy o klinice w Londynie, choć nie o klinice tylko o ciapatym szefie zespołu zajmującego się klasterowymi ludźmi, czyli też i mną. Wyraziłem jasno moje zdanie odnośnie wznowienia terapii tymi samymi lekami tyle że innymi dawkami, czyli odmówiłem. Zadeklarowałem chęć sprawdzenia melatoniny przez kolejne tygodnie i wizytę w Londynie w wyznaczonym wcześniej terminie letnim. Tak jak myślałem lekarz mój doskonale mnie rozumie i zapewnił pomoc w rozmowach z kliniką, wyjaśni im co i jak w odpowiedni, delikatny jak ujął, dyplomatyczny sposób. Nie mogę wszak urazić dumy najmądrzejszego z najmądrzejszych podważając słuszność jego zaleceń. GP wyśle odpowiednią korespondencję do kliniki i będzie utrzymywał na razie z nimi kontakt listowny o wszystkim mnie informując.

Właśnie tak się zaczęło, tak że skończyłem rozmowę z lekarzem i opuściłem przychodnię. Popatrzyłem wokoło siebie, zerknąłem na niebo i zrozumiałem co się stało. Ja się poddałem, jak gówniarz, jak mięczak, jak padalec, jak życiowe zwykłe NIC, schyliłem głowę przed gnojem, oddałem się bestii. Zaskoczyło mnie to, gdyż ja chciałem właśnie w ten sposób odzyskać moje własne życie, niby na logikę powinno zadziałać a jak wszyscy wiedzą w te klocki zawsze byłem dobry. Właśnie! Byłem. Moja wykminka zawiodła. Z dnia na dzień, pomimo jakiś tam wiosennych zrywów jest coraz gorzej. Tracę wiarę w sens walki jako takiej. Ba, jak ja mam w sens takowej walki wierzyć skoro właśnie się poddałem. Miałem do tej pory dziwne życie, na początku totalna rozpierdolka, wszystko nie tak, ale miałem wiarę, wiarę że sens musi gdzieś istnieć, wszak jaki byłby zamysł tworzenia wokoło mojego bytu takiego bagna jakiego za małolata doświadczyłem? Więc brnąłem w gejzer samounicestwienia, rozglądając się za czymś co wskaże mi punkt w którym spierdoliłem całą sprawę. Okazało się że wystarczyło uwierzyć, uwierzyć w siebie, w miłość, i w to że sensu de facto nie uświadczysz. Nawet się okazało że za wiele jednak nie spierdoliłem. Rozpoczęło się moje nowe życie, zakończyłem toksyczne związki, nieodpowiednie znajomości, żonę sobie wziąłem i leciało. Emigracja, dzieci, nowe marzenia, odżyłem i zacząłem być szczęśliwy. Dziś nie widzę cienia mego entuzjazmu. Klaster dał znać ładnych kilka lat temu, już nawet nie pamiętam kiedy mnie olśniło co w mojej głowie zagościło, trzy lata może temu, diagnoza i leczenie. Setki ton różnych tabletek, miliony godzin czytając o istocie tego potwora. Ciągła nadzieja, wszak tak zajebiste życie które rozpocząłem budować w pocie czoła nie mogło się zakończyć z tak prozaicznego powodu jak ból głowy. Nie powinno przynajmniej. Teraz już wiem że z nim nie ma żartów, klaster ma siłę niszczącą większą niż niejeden życiowy koszmar. Te wszystkie dziwne lekarstwa, ciągły ból, często ból który upadla człowieka, ból który zmusza człowieka błagać o zabicie wręcz, ból przez który wielu z nas ma pretensje do Boga samego że to nie nowotwór z którym albo wygrasz albo na szczęście przegrasz. Depresja przychodzi szybko, oj nawet za szybko, nawet nie wiesz kiedy a ja masz, albo raczej jak w niej już jesteś z całymi swemi kopytami. Klaster, depresja, wymuszony brak pracy, jednym słowy cacy. Dzisiaj do tego wiem że już walczyć nawet mi się nie chce, nie wiem jeszcze dlaczego konkretnie, gdzie jest ten pierwiastek który ciągnie całą konstrukcję na dno. Siedzę i zastanawiam się co dalej robić? Czy już żonę opuścić by jeszcze zdążyła się na jakieś mięsko załapać, czy brnąć w to z czym nawet nie umiem już walczyć. Żeby walczyć, mi już się nawet nie chce własnych granic wyznaczać o które kiedyś mógłbym walczyć. Skończyłem czterdzieści jeden lat, i mam świadomość swojego upadku. Najpierw spierdoliłem młodość podejmując taką a nie inną drogę, ale to nic. To tylko młodość, reszta życia rysowała się nader błyskotliwie. Teraz już się nie rysuje, poddałem się oficjalnie, będzie oficjalna medyczna nota. Pacjent Sebastian M. się posmarkał i powiedział że ma to w dupie. Dopadł mnie demon mojej niskiej samooceny jaką wyniosłem z mojego poprzedniego burzliwego związku, szydzi ze mnie, skacze mi nad głową i pluje ironią, przyklaskując sobie z klasterem co rusz, taki podły duecik qrwa. Teraz wykończą mnie razem, w kupie siła wszak.

Wam wszystkim radzę się nie poddawać, to nic miłego. Ja tutaj liczę na to iż chęć życia wmontowana we mnie na poziomie DNA zacznie o sobie dawać znać. Rozglądam się wokoło i czekam na moment gdy znów zacznie mnie to wszystko cieszyć.

O moim wkładzie w międzynarodówkę klasterową następnym razem (chyba że nie będzie już n następnego razu).